W najlepszym podręczniku marketingu stoi: „wyróżnij się albo giń”. W przypadku koncertów i festiwali w Polsce wyróżnić się coraz trudniej. Dlatego tegoroczny Czad Festiwal wyróżnił się doskonale ściągając po raz pierwszy do Polski power metalowy, bombastyczny, unikatowy, a jak na heavy metal, wręcz wyrafinowany projekt Tobiasa Sammeta (jego macierzysta grupa to Edguy) – Avantasię.

Projekt powstał w 2000 r. i już od zarania miał dojrzałą koncepcję. Wszystkie płyty (nagrywane niezwykle rzadko) miały i mają przemyślaną fabułę, a każdy z zaproszonych wokalistów-gości ma do odegrania-odśpiewania konkretną rolę. Projekt to heavy metalowa opera. Czyli opera w uproszczeniu oraz ze środkami av_0696wyrazu bliższymi Iron Maiden, Europe, Manowar niż Annie Netrebko czy Jonasowi Kaufmannowi. W 2016 r. Avantasia nagrała świetny album „Ghostlights” i wyruszyła w trasę po całym Świecie. Zaczęli od Berlina – koncert wyprzedany, miałem przyjemność być – a skończyli w Polsce, na festiwalu w Straszęcinie.

img_4342Przed samym koncertem organizatorom udało się zaaranżować krótką konferencję z muzykami, która szybko przerodziła się w wymianę uprzejmości i żartów. Od tych ostatnich iskrzyło również na scenie.

„Jesteśmy w Polsce? Naprawdę w Polsce? Kurde, myślałem, że dotarliśmy już przynajmniej do Czech!” Dowcipkował Eric Martin (wokalista Mr. Big).

Już podczas samego koncertu podobnie kpił z początkowo nieco niemrawej publiczności Sammet: „Co tu tak wieje chłodem?! Czyżbyśmy byli w Japonii?! Naprawdę jesteśmy w Japonii? Przecież wy, Polacy macie reputację szalonych! Pokażcie na co was stać!” I oczywiście natychmiast odpowiadał mu należyty entuzjazm.

Niemiecka ekipa błyskawicznie rozstawiła iście teatralną scenografię, z tyłu zwisł horyzont z okładką nowej płyty. Na małej scenie skończył się jeden występ i punktualnie jak na Niemców przystało Avantasia rozpoczęła show na scenie głównej. Dźwięk – bardzo dobry, bas i perkusja miło dudni, wszystkie instrumenty i głosy klarowne, światła – świetne. A to podkreślające nastrój utworu, a to szalejące w rytm lub biegające za równie rozbieganymi artystami.

img_4066

Kiedy koncerty w klubach trwały trzy godziny, ten na Czad był zapowiedziany tylko jako półtoragodzinny godzinny. Na szczęście, mimo żartów Sammeta, który mówił, że chciałby żeby koncerty trwały dziesięć bitych godzin, bo Avantasia to wiele wspaniałych i niebywale długich kompozycji, występ przedłużono do godzin dwóch. W większości utworów pierwszy głos należał do Tobiasa, ale przy każdym utworze towarzyszyła mu inna konfiguracja av_0701wokalistów. Reżyseria to kolejny mocny punkt Avantasii. Najlepszego z wokalistów – Norwega Jorna Lande – wychodzącego do przejmującego „Scarecrow” przywitano stosowną owacją, nie inaczej w przypadku Michaela Kiske. Tu kolejny żart Sammeta, kiedy Kiske przechwalał się, że dotykał jego statywu… Sammet w refrenie położył rękę na jego kroczu. Im bardziej zaciskał dłoń, tym wyżej śpiewał były wokalista Helloween.

„Według mnie koncert i produkcja płyty Avantasii to coś zupełnie innego. Oczywiście cały czas najważniejsza jest muzyka. Ale jednak podczas koncertów, albo podczas tak długiej trasy, nasza praca wygląda zupełnie inaczej. To jest nadal Avantasia, ale o zupełnie innym obliczu. Sam widzisz… Mamy tu elfa, wikinga, smoka, czarodzieja i… Świętego Mikołaja!” To ostanie dotyczyło Jorna Lande, którego z kolei przedstawiono na scenie jako „Bestię z Północy”. Głos Norwega to jednak jeden z najsilniejszych atutów projektu. Ktoś z publiczności podał mu nawet prezent na scenie…  Do tego niepowtarzalna barwa głosu, charyzma, trochę zgarbiona sylwetka i charakterystyczne drobne kroczki.

img_4049Instrumentaliści prawie bez zmian. Felix z Edguy (perskusja), „wyglądający jak Slash, ale umiejący szybciej zagrać, no i wyprodukował wszystkie płyty heavymetalowe, jakie macie w domach”, czyli  Sascha (gitarzysta i producent), Michael (keyboard), zmiana na drugiej gitarze; zamiast Oli Hartmana wystąpił nowy gitarzysta, który według zapowiedzi Sammeta: „zgodził się zagrać koncert bez żadnej próby”, Andre – to jak zwykle „jakiś” człowiek, który gra na basie. Do tego chórki, tym razem bez Amandy Sommerville – zamiast niej brazylijka Miranda i świetny Herbie, któremu jednak nie dane było zaśpiewać singlowego, niepokojącego „Draconian Love” z najnowszej płyty.

Pierwszą linię wokalistów uzupełniali wspomniany już, wiecznie młody Eric Martin z Mr. Big, Bob Catley z Magnum oraz Ronnie Atkins z Pretty Maids.

Ta wyliczanka ma sens, jeśli obejrzy się jak wszystko, co dzieje się na scenie podczas koncertu Avantasii zostało ustawione i ustalone… Aranże, oczywiście gitary (kwieciste lub błyskotliwe solówki, bogata kraina riffów oraz patetyczne unisono) bas, rozpędzona sekcja, klawisze czasem udające orkiestrę… Ale przede wszystkim głosy! To dla ich urody i tego, co można z ludzkiego głosu w takiej stylistyce uzyskać, są pisane te utwory. Tu nie ma miejsca na raźne pokrzykiwania a’la Iron Maiden, teutońskie pohukiwania w stylu Rammstein albo krew i wnętrzności z głośników w stylu dowolnej kapeli death, thrash, doom lub black metal. Jeśli nie umiesz śpiewać – nie dostaniesz angażu do Avantasii, jeśli nie rozumiesz, że muzyka to melodia – to samo, a jeśli nie chce ci się łączyć patosu opery z metalowym wigorem – Sammet nigdy do ciebie nie zadzwoni z propozycją nagrań lub koncertów.

img_4215

W tej gmatwaninie dźwięków muzycy również muszą się odnaleźć. Ich ruch na scenie ma pewien wewnętrzny porządek i jest uzależniony od tego, jaką rolę dany wokalista właśnie ma wykonać. Oczywiście długi wybieg to plus dodatni show, więc muzycy łatwo łapali kontakt z rozśpiewaną publiką (dużo fanów z Czech i Niemiec). I wciąż dowcipy… Sammet mylił nas klaszcząc nie w rytm, wspólne śpiewy „Bohemian Rhapsody”, albo zapowiedzi w stylu: „a teraz nasz klawiszowiec zagra początek piosenki, którą ukradliśmy Celine Dion. Na pewno rozpoznacie z jakiego filmu…” I już na ekranach las bujających jak w Opolu rąk, ale wszystkie twarze uśmiechnięte… „Titanic” wiecznie żywy. Kiske został zapowiedzany jako „jedyny prawdziwy keeper of the seven keys”. Fani Helloween żart złapią w lot.

_mg_4240„Kiedy czytam teksty Avantasii, to nie mają dla mnie znaczenia te wszystkie metafory. Dostrzegam w nich odzwierciedlenie życia. Czasem te teksty przypominają obraz… Z daleka wygląd jak bitwa o przetrwanie, ale kiedy przyjrzysz się z bliska, albo spojrzysz pod innym kątem, dostrzeżesz różne znaczenia.” Kiedy te słowa powiedział Jorna Lande, koledzy zaczęli bić mu brawo, ktoś zacytował: „I have a dream…”, a ktoś inny rzucił: „Jorn pewnie chce być elfem!”.

Finał to oczywiście zbiorowe „Sign Of The Cross/The Seven Angels”, do którego rytm znów podkradziono… Tym razem z klasyka ciężkiego grania – „Heaven And Hell”. Lider chętnie brał od publiczności biało czerwone flagi, by w końcu przywiązać je do statywu i powiedzieć: „a teraz choć przez chwilę będę niczym Steven Tyler!”.

img_4034Zachęcam P.T. Czytelników „Top Guitar”, by poświęcili trzydzieści minut ze swojego życia i przesłuchali kilku wykonań „Sign Of The Cross…” na youtubie. Zrozumiecie czemu tak ważne jest przy tych koncertach, w jakiej konfiguracji występują wokaliści. Avantasia w Polsce miała doskonały zestaw głosów. To był naprawdę świetny koncert, podczas którego muzyka była najważniejsza. Jednak szkoda, że nie grali pełnych dziesięciu godzin… Żadnego udawania, mizdrzenia się. Heavy metal w oprawie operowej lub opera w oprawie heavy. Podane z artystyczną wrażliwością, klasą, luzem i dowcipem. Koncertem w Polsce Avantasia zakończyła tournée. Na następny występ może przyjdzie nam czekać może i nawet pięć-sześć lat.

Tekst: Dawid Brykalski
Zdjęcia: Łukasz Ratajczyk
Zdjęcia z konferencji: Paweł Ćwik/fortfun.pl